piątek, 28 marca 2014

Sowy i kaczki, czyli pełna samowolka




   Przez ponad dwa lata dość regularnie odwiedzałem pewne polskie forum poświęcone Marianowi. To były czasy, kiedy Nintendo DS oraz Wii uchodziły za stosunkowo nowe konsole, chociaż istotnie nadal uważam, że nimi są. Dzisiaj forum to świeci pustkami. Dlaczego? Szczerze mówiąc, nie wiem, ale wydaje mi się, że wiele osób z Polski wstydzi się przyznać do tego, że gra w takie gry.
   W takie, to znaczy jakie? Trudno mi stwierdzić, bo mam dość specyficzne podejście do elektronicznej rozrywki. Traktuję ją jako jeden świat, nie dzielę jej zaś na antyki i obecnie bijące rekordy popularności tytuły. Robię tak z prostej przyczyny: za 20 lat Crysis, Bioshock i Gears of War będą wystawiane w muzeach tak, jak dzisiaj można tam odnaleźć NES-y, SNES-y czy konsolki Game & Watch. Poza tym uważam, że nie wolno burzyć filarów, które podtrzymują obecne sklepienie. Wszystkie gry, które znamy i lubimy obecnie, wyrosły na tych prostych, banalnych wręcz gierkach.
   W każdym razie istnieją tacy, którzy „wolą powagę”, choć coraz częściej zauważam Polaków, którzy dobrze bawią się przy Mario i postaciach jego pokroju.
   Po tej dość długiej dygresji pora na temat właściwy. Na wspomnianym forum o Marianie zwalczano pewne złe przyzwyczajenia związane z nazewnictwem przeciwników. Chyba każda z grających na Pegasusie osób kiedyś natrafiła na osobnika, który pospolitą w świecie muchomorów goombę uznawał za sowę, a żółwia określał mianem kaczki. W tym poście chciałbym przyjrzeć się wielu takim przypadkom, choć zaręczam, iż większość z nich jest mocno subiektywna, tak więc mogliście się z nimi nigdy nie zapoznać (chyba że w dzieciństwie rozumowaliście tak samo jak ja).

  1. Sowa
    To o nią całe zamieszanie
   Polska undergroundowa scena hip-hopu na pewno jest niezmiernie dumna z rapera Sowy, który jak nikt inny poznał smak życia w getcie, gdzie chodzenie w wydzierganym przez babci swetrze grozi srogimi konsekwencjami. Zanim jednak na scenie muzycznej pojawił się ten oszlifowany do granic możliwości diament, część polskich graczy namiętnie nazywała goomby sowami.
   Grzybowate, o wrednym wyrazie twarzy i do tego dość ograniczone w ruchach grzybopodobne istoty to chyba najbardziej rozpoznawalni przeciwnicy naszego wąsatego Włocha. W wersjach trójwymiarowych wyraźnie widać, że nie posiadają piór, a tym bardziej skrzydeł, poza tym łatwo spadają ze skarp. Nie mniej ośmiobitowe środowisko nie mogło ująć w pełni wszystkich tych detali.
   Osobiście, ponieważ sam należałem do typu graczy, którzy sądzili, iż skaczą na sowy, w tułowiu tego nieszczęsnego zwierzęcia widziałem siny dziób, natomiast w nieco odstających bokach twarzy dostrzegałem ukryte skrzydła. No i te oczy… „Hipnotajzing”, jakby powiedziała jurorka pewnego programu, którego z czystej złośliwości nie będę tu reklamować.
   Chcę jednak się usprawiedliwić, a razem ze sobą wziąć w obronę również inne osoby, które w tamtych czasach myślały podobnie. Problemem Pegazłoma było to, że kartridże nie miały instrukcji. W amerykańskim NES-ie gry pięknie zapakowywano, a ilość opcji spisana w miniaturowej, papierowej książeczce powalała na kolana. Nikt z nas nie uwierzyłby, że prostego Pac-Mana można rozpisać na kilkadziesiąt stron. A jednak dało się to zadanie wykonać. Gdybyśmy wtedy dysponowali taką książeczką, gdzie goombę wyraźnie nazwano by goombą, sowy wyparowałyby z naszej podświadomości.
   Ale to moim zdaniem nie jedyna przyczyna naszych pomyłek. Miłośnicy Amigi i Commodore nie mogli zobaczyć Mariana i jego zielonego brata na swych ekranach. Firma Nintendo stworzyła tak silną markę, że nie opłacało się jej nikomu zaprzedawać – Mario był jej maskotką i tak miało pozostać. I właśnie brak mariopodobnej gry, która wyszłaby poza konsole Nintendo, sprawił, iż światło dzienne ujrzały Siostry Giana. Tam z kolei, przemierzając kolorowe, czasem nieco oniryczne światy, natykaliśmy się na… sowy.
   Co więcej, robiły dokładnie to samo co goomby – łaziły, byle łazić, i spadały samobójczo w przepaść. Według mnie taka analogia również mogła wpłynąć na postrzeganie naszych miażdżonych w większości rund przeciwników, ale ręki nie dam sobie za to uciąć.

Teraz wiecie, skąd to podobieństwo?
 

  1. Kot
   Z takim nazewnictwem goomby spotkałem się po raz pierwszy na portalu Victory Games, a konkretniej zaistniał on w opisie gry „Mario Forever”, czyli popularnego i polskiego wydania Mariana na pecety. I o ile uzasadniłem „sowę”, to tego przypadku nie umiem w żaden sposób uzasadnić. Nie wiem, w którym miejscu goomba przypomina kota, choć z chęcią zapytałbym autora opisu, czy jest to jego własna fantazja, czy może usłyszał to określenie od jakiejś osoby trzeciej.

  1. Małpa
    Panie, małpę do żółwia pan porównuje?
   Mowa o Hammer Bro., czyli antropomorficznych żółwiach rzucających w nas młotkami, które w kolejnych częściach przygód hydraulika umieją posługiwać się nawet bumerangiem. Są zwinne, bardzo wysoko skaczą i z łatwością sięgają po kolejne pociski. Nie dziwota, że utożsamia się je z… małpami.
   O małpach słyszałem z ust przynajmniej dwóch osób. Cóż, w pewnym sensie, gdyby wykasować z umysłu fakt, że doskonale wiemy, że są to żółwie, to może nawet któryś z nas mógłby uwierzyć w małpowatość tych przeciwników. Gdyby uznać, iż noszą ciemnozieloną zbroję, wszystko by się idealnie zgadzało.
   Spotkałem się też z określeniem „wariatki” – cóż, nie ukrywam, że też pasuje. No bo czy normalne jest pilnowanie konkretnej pozycji i ciągłe skakanie po kolejnych piętrach? Kaftan jak nic.

4. Kaczki

   Nie, nie te z Duck Hunta. Koopa Troopa w języku polskim brzmi… no, powiedzmy, że nieciekawie, bo nasuwa pewne turpistyczne skojarzenia. No ale w sumie „Tea How You Yeah Bunny” też nie brzmi dobrze. W każdym razie uważam, iż zamiana żółwia w kaczkę jest najpopularniejszym zaraz po sowie określeniem, które stosowało się podczas gry.
   Zawsze mnie to zastanawiało: jakim cudem kaczka po uderzeniu chowa się do skorupy? Możemy wytłumaczyć to sobie podobnie jak małpy – to po prostu zbroja, w końcu kaczka stanowi tak jakby świtę głównego antagonisty, więc może być żołnierzem. Niektóre zbroje są tak zaawansowane, że projektanci wydrążyli w nich dwa otwory na skrzydła, i geniusz ten możemy podziwiać już od trzeciej rundy. Po naskoczeniu skrzydła prawdopodobnie się łamią i biedaczysko może sobie tylko człapać.

5. Ptaszki
Pływam, latam, pełen serwis.
   Kiedyś ostro pokłóciłem się z kuzynem. To znaczy, może inaczej: on ze spokojem mówił, że zabija ptaszki, a ja próbowałem go uświadomić, że to ryby. „No ale jak ryby? Przecież podskakują, gdy biegniesz po moście”. „No ale przedtem pływałeś w wodzie i widziałeś, że te ryby też pływają”. „No, bo ptaki także pływają”. I weź tu gadaj z takim.
   Z perspektywy czasu muszę przyznać, że kuzyn miał trochę racji. Cheep cheep nie jest bowiem zwyczajną rybą, jaką napotykamy w akwarium – zamiast płetw natura obdarzyła go skrzydłami, więc być może stąd takie błędne nazewnictwo. To nie zmienia jednak faktu, że w osiemdziesięciu procentach jest on rybą i nieważne, czy umie latać, czy nie. Ryba i koniec :P

6. Chmura z warkoczem i jeże
Kolczasta kula to nie zwinięty spiny, a jajko, z którego się wykluwa
   Lakitu to istota żółwiopodobna, która lata na chmurce i zrzuca na nas kolczaste istoty zwane spiny (w liczbie pojedynczej, bo nie wiem, jak po polsku określić je w liczbie mnogiej), o których zaraz powiem więcej. Początkowo jednak myślałem, że chmura ta ma warkocz, który czasami tylko chowa, ponieważ z głowy wypadają jej przeciwnicy. Ta sama chmura miała wypuszczać jeże, choć zawsze, gdy spiniego nazywano jeżem, coś mi podpowiadało, że to nie może być prawda. W grze stworzenia te przypominały raczej stonogi z kolcami, a więc dość nieprzyjemną hybrydę.
   Ogólnie spiny to prawie że żółw, tyle że mniejszy i z kolczastą skorupą. Oczywiście tylko po trójwymiarowych obrazkach mogłem coś takiego wywnioskować. Warto jednak dodać, że w Super Mario Bros. 2 rzeczywiście występują jeże, więc być może dlatego wierzyłem, że są one i w pierwszej części gry.

TEH EDN
   Na razie to koniec moich filozoficzno – społecznych wywodów. Jest jeszcze kilku przeciwników do omówienia, toteż na pewno niebawem pojawi się druga, nieco skromniejsza pod względem treści, wstawka. Myślę jednak, że nie poprzestanę tylko na Marianie, a skupię się też na kilku innych grach, bo tam także przekrętów było co niemiara.

Kilka słów wstępu



Gwoli ścisłości…
   Ogólnie to witam. Są przynajmniej dwie przyczyny, dla których się tutaj znalazłeś, więc zaraz je wymienię:
a) Wrzuciłem linka na FB, Youtube i ogólnie chwalę się, że założyłem bloga, więc ludzie wchodzą po to, abym w końcu przestał ich prześladować.
b) Znalazłeś się tu zupełnie przypadkiem. Jednym słowem zbłądziłeś – wolałbym, żeby takich przypadkowych osób pojawiło się znacznie więcej, bo kiedy coś tworzę, tworzę do dla ogółu nie zaś dla najbliższych czy rodziny, bo to – nie oszukujmy się – zazwyczaj nie jest obiektywnym źródłem oceny.

Co tutaj znajdziesz?

   Na razie nic, ponieważ to pierwszy post, ale planuję poświęcić tego bloga wszystkiemu i niczemu. „No wow, żeś dorzucił” ktoś powie, lecz takie właśnie są założenia tej strony. Miano Ruskiego Kartridża wzięło się z dawnych lat mojej młodości (teraz jestem starym dwudziestolatkiem), kiedy to na hali w Gdyni Głównej dało się dostrzec wiele stoisk z rozmaitą elektroniką. Czego tam nie było! Jeśli rzecz, której potrzebowałeś, nie występowała w żadnym konwencjonalnym sklepie, to najprawdopodobniej właśnie na hali mogłeś ją odnaleźć.
   Polska pod względem elektronicznej zabawy była dość zacofana, ale możemy za to podziękować smutnemu panu komunizmowi. Podczas gdy za granicą, żeby nie porównywać nas do Hameryki, ludzie bawili się konsolami o dwie generacje bardziej zaawansowanymi, my musieliśmy zadowolić się klonem NES-a, zwanym Pegasusem.
   Właściwie muszę się przyznać, iż nigdy w życiu nie dotknąłem Pegasusa – zawsze był to jego klon (pomijając fakt, że on sam już był klonem) posiadający klawiaturę, o którym na pewno napiszę w jednym z pierwszym postów. Ale chyba zboczyłem z tematu…
   W każdym razie na targu sprzedawano – i działo się to jeszcze kilka lat temu – plastikowe, kruche jak herbatniki pady, plastikowe pistolety i masę różnorakich wariacji na temat NES-a, które nawet posiadały myszkę. Do tego wszystkiego dochodzą oczywiście kartridże, których zawartość była jedną wielką zagadką. 999 gier okazywało się sześcioma grami w różnych wersjach, gdzie raz postać zaczyna przygodę od drugiego świata, a innym razem skacze tak wysoko, że przelatuje połowę planszy.
   Pamiętam, że większość kartridżów była sprzedawana przez ludzi o rosyjskim akcencie, możliwe, że byli to nawet Ukraińcy, ale uznałem, iż termin Ruski Kartridż brzmi o wiele lepiej. Dużo tych cacek było produkowanych właśnie w Rosji i może dlatego również uznałem, iż ta nazwa będzie w pełni pasować.
   Ruski Kartridż ma zawartość, którą można odkryć dopiero po kupieniu i włożeniu w odpowiednie miejsce, tak więc da się tam znaleźć tak naprawdę wszystko. Taki jest również i ten blog – chciałem go poświęcić na przemyślenia i recenzje związane z grami, ale i również skupić się na różnościach, by nie stać się monotematyczny.
   Wpisy zamieszczać będę nieregularnie, lecz z drugiej strony nie chcę, aby blog ten przeżył jakiś dłuższy postój w nowych postach. Nie ukrywam, że pisanie daje mi lepsze perspektywy niż mówienie, niestety występuje u mnie coś takiego jak syndrom słomianego zapału. Najpierw chcę coś zrobić, robię to przez kilka dni, a potem porzucam. Wolałbym, żeby w tym przypadku okazało się inaczej.

Na razie żegnam,
Dragotrim