Przez ponad dwa lata dość regularnie odwiedzałem pewne polskie forum
poświęcone Marianowi. To były czasy, kiedy Nintendo DS oraz Wii uchodziły za
stosunkowo nowe konsole, chociaż istotnie nadal uważam, że nimi są. Dzisiaj
forum to świeci pustkami. Dlaczego? Szczerze mówiąc, nie wiem, ale wydaje mi
się, że wiele osób z Polski wstydzi się przyznać do tego, że gra w takie gry.
W takie, to znaczy jakie? Trudno mi stwierdzić, bo mam dość specyficzne podejście
do elektronicznej rozrywki. Traktuję ją jako jeden świat, nie dzielę jej zaś na
antyki i obecnie bijące rekordy popularności tytuły. Robię tak z prostej
przyczyny: za 20 lat Crysis, Bioshock i Gears of War będą wystawiane w muzeach
tak, jak dzisiaj można tam odnaleźć NES-y, SNES-y czy konsolki Game &
Watch. Poza tym uważam, że nie wolno burzyć filarów, które podtrzymują obecne
sklepienie. Wszystkie gry, które znamy i lubimy obecnie, wyrosły na tych
prostych, banalnych wręcz gierkach.
W każdym razie istnieją tacy, którzy „wolą powagę”, choć coraz częściej
zauważam Polaków, którzy dobrze bawią się przy Mario i postaciach jego pokroju.
Po tej dość długiej dygresji pora na temat właściwy. Na wspomnianym
forum o Marianie zwalczano pewne złe przyzwyczajenia związane z nazewnictwem
przeciwników. Chyba każda z grających na Pegasusie osób kiedyś natrafiła na
osobnika, który pospolitą w świecie muchomorów goombę uznawał za sowę, a żółwia
określał mianem kaczki. W tym poście chciałbym przyjrzeć się wielu takim
przypadkom, choć zaręczam, iż większość z nich jest mocno subiektywna, tak więc
mogliście się z nimi nigdy nie zapoznać (chyba że w dzieciństwie rozumowaliście
tak samo jak ja).
Polska undergroundowa scena hip-hopu na pewno jest niezmiernie dumna z
rapera Sowy, który jak nikt inny poznał smak życia w getcie, gdzie chodzenie w
wydzierganym przez babci swetrze grozi srogimi konsekwencjami. Zanim jednak na
scenie muzycznej pojawił się ten oszlifowany do granic możliwości diament,
część polskich graczy namiętnie nazywała goomby sowami.
Grzybowate, o wrednym wyrazie twarzy i do tego dość ograniczone w
ruchach grzybopodobne istoty to chyba najbardziej rozpoznawalni przeciwnicy
naszego wąsatego Włocha. W wersjach trójwymiarowych wyraźnie widać, że nie
posiadają piór, a tym bardziej skrzydeł, poza tym łatwo spadają ze skarp. Nie mniej
ośmiobitowe środowisko nie mogło ująć w pełni wszystkich tych detali.
Osobiście, ponieważ sam należałem do typu graczy, którzy sądzili, iż
skaczą na sowy, w tułowiu tego nieszczęsnego zwierzęcia widziałem siny dziób,
natomiast w nieco odstających bokach twarzy dostrzegałem ukryte skrzydła. No i
te oczy… „Hipnotajzing”, jakby powiedziała jurorka pewnego programu, którego z
czystej złośliwości nie będę tu reklamować.
Chcę jednak się usprawiedliwić, a razem ze sobą wziąć w obronę również
inne osoby, które w tamtych czasach myślały podobnie. Problemem Pegazłoma było
to, że kartridże nie miały instrukcji. W amerykańskim NES-ie gry pięknie
zapakowywano, a ilość opcji spisana w miniaturowej, papierowej książeczce
powalała na kolana. Nikt z nas nie uwierzyłby, że prostego Pac-Mana można
rozpisać na kilkadziesiąt stron. A jednak dało się to zadanie wykonać. Gdybyśmy
wtedy dysponowali taką książeczką, gdzie goombę wyraźnie nazwano by goombą,
sowy wyparowałyby z naszej podświadomości.
Ale to moim zdaniem nie jedyna przyczyna naszych pomyłek. Miłośnicy
Amigi i Commodore nie mogli zobaczyć Mariana i jego zielonego brata na swych
ekranach. Firma Nintendo stworzyła tak silną markę, że nie opłacało się jej
nikomu zaprzedawać – Mario był jej maskotką i tak miało pozostać. I właśnie
brak mariopodobnej gry, która wyszłaby poza konsole Nintendo, sprawił, iż
światło dzienne ujrzały Siostry Giana. Tam z kolei, przemierzając kolorowe,
czasem nieco oniryczne światy, natykaliśmy się na… sowy.
Co więcej, robiły dokładnie to samo co goomby – łaziły, byle łazić, i
spadały samobójczo w przepaść. Według mnie taka analogia również mogła wpłynąć
na postrzeganie naszych miażdżonych w większości rund przeciwników, ale ręki
nie dam sobie za to uciąć.
Teraz wiecie, skąd to podobieństwo? |
- Kot
Z takim nazewnictwem goomby
spotkałem się po raz pierwszy na portalu Victory Games, a konkretniej zaistniał
on w opisie gry „Mario Forever”, czyli popularnego i polskiego wydania Mariana
na pecety. I o ile uzasadniłem „sowę”, to tego przypadku nie umiem w żaden
sposób uzasadnić. Nie wiem, w którym miejscu goomba przypomina kota, choć z
chęcią zapytałbym autora opisu, czy jest to jego własna fantazja, czy może
usłyszał to określenie od jakiejś osoby trzeciej.
Mowa o
Hammer Bro., czyli antropomorficznych żółwiach rzucających w nas młotkami,
które w kolejnych częściach przygód hydraulika umieją posługiwać się nawet
bumerangiem. Są zwinne, bardzo wysoko skaczą i z łatwością sięgają po kolejne
pociski. Nie dziwota, że utożsamia się je z… małpami.
O małpach słyszałem z ust przynajmniej dwóch osób. Cóż, w pewnym sensie,
gdyby wykasować z umysłu fakt, że doskonale wiemy, że są to żółwie, to może
nawet któryś z nas mógłby uwierzyć w małpowatość tych przeciwników. Gdyby
uznać, iż noszą ciemnozieloną zbroję, wszystko by się idealnie zgadzało.
Spotkałem się też z określeniem „wariatki” – cóż, nie ukrywam, że też
pasuje. No bo czy normalne jest pilnowanie konkretnej pozycji i ciągłe skakanie
po kolejnych piętrach? Kaftan jak nic.
4. Kaczki
Nie, nie te z Duck Hunta. Koopa
Troopa w języku polskim brzmi… no, powiedzmy, że nieciekawie, bo nasuwa pewne
turpistyczne skojarzenia. No ale w sumie „Tea How You Yeah Bunny” też nie brzmi
dobrze. W każdym razie uważam, iż zamiana żółwia w kaczkę jest
najpopularniejszym zaraz po sowie określeniem, które stosowało się podczas gry.
Zawsze mnie to zastanawiało: jakim cudem kaczka po uderzeniu chowa się
do skorupy? Możemy wytłumaczyć to sobie podobnie jak małpy – to po prostu
zbroja, w końcu kaczka stanowi tak jakby świtę głównego antagonisty, więc może
być żołnierzem. Niektóre zbroje są tak zaawansowane, że projektanci wydrążyli w
nich dwa otwory na skrzydła, i geniusz ten możemy podziwiać już od trzeciej
rundy. Po naskoczeniu skrzydła prawdopodobnie się łamią i biedaczysko może
sobie tylko człapać.
Kiedyś ostro pokłóciłem się z kuzynem. To znaczy, może inaczej: on ze
spokojem mówił, że zabija ptaszki, a ja próbowałem go uświadomić, że to ryby. „No
ale jak ryby? Przecież podskakują, gdy biegniesz po moście”. „No ale przedtem
pływałeś w wodzie i widziałeś, że te ryby też pływają”. „No, bo ptaki także
pływają”. I weź tu gadaj z takim.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że kuzyn miał trochę racji. Cheep
cheep nie jest bowiem zwyczajną rybą, jaką napotykamy w akwarium – zamiast płetw
natura obdarzyła go skrzydłami, więc być może stąd takie błędne nazewnictwo. To
nie zmienia jednak faktu, że w osiemdziesięciu procentach jest on rybą i nieważne,
czy umie latać, czy nie. Ryba i koniec :P
Lakitu to istota
żółwiopodobna, która lata na chmurce i zrzuca na nas kolczaste istoty zwane
spiny (w liczbie pojedynczej, bo nie wiem, jak po polsku określić je w liczbie
mnogiej), o których zaraz powiem więcej. Początkowo jednak myślałem, że chmura
ta ma warkocz, który czasami tylko chowa, ponieważ z głowy wypadają jej
przeciwnicy. Ta sama chmura miała wypuszczać jeże, choć zawsze, gdy spiniego
nazywano jeżem, coś mi podpowiadało, że to nie może być prawda. W grze
stworzenia te przypominały raczej stonogi z kolcami, a więc dość nieprzyjemną
hybrydę.
Ogólnie spiny to prawie że żółw, tyle że mniejszy i z kolczastą skorupą.
Oczywiście tylko po trójwymiarowych obrazkach mogłem coś takiego wywnioskować.
Warto jednak dodać, że w Super Mario Bros. 2 rzeczywiście występują jeże, więc
być może dlatego wierzyłem, że są one i w pierwszej części gry.
TEH EDN
Na razie to koniec moich filozoficzno – społecznych wywodów. Jest
jeszcze kilku przeciwników do omówienia, toteż na pewno niebawem pojawi się
druga, nieco skromniejsza pod względem treści, wstawka. Myślę jednak, że nie
poprzestanę tylko na Marianie, a skupię się też na kilku innych grach, bo tam
także przekrętów było co niemiara.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz